5 lipca 2019

Bicykl na piachu, czyli speedrower - Filip Janas udziela wywiadu.


Dlaczego speedrower i jak to wszystko się zaczęło? W jakim wieku byłeś, kiedy po raz pierwszy przyciągnęło Cię do dwóch kółek? 

Od małego szkraba interesowałem się rywalizacją, wyścigami, adrenaliną. Od zawsze chciałem jeździć na żużlu, tym bardziej, że mój tata jest osobą, która siedzi w tym fachu bardzo długo i sam jeździł sporo czasu. Kręciło mnie to od zawsze. Speedway to jednak  niebezpieczny sport i za każdym razem, kiedy wspominałem o tym, że też bym chciał jeździć, padała stanowcza odpowiedz "NIE". Pewnego dnia znowu podjąłem próbę, w której namawiałem na swoją jazdę na żużlu. Wtedy tata zabrał mnie na tor speedrowerowy w Zielonej Górze. Zasady tego sportu są takie same, jak zasady żużlowe: cztery okrążenia, start spod taśmy, Mistrzostwa Polski, Ekstraliga. Spodobało mi się to i jeżdżę do dzisiaj. Wszystko odbywa się na rowerze bez hamulców. Adrenalina i możliwość ścigania się z najlepszymi to coś, co lubię

Zatem możemy powiedzieć, że robisz to z pasji?

Jest to coś co lubię, to moja pasja. Kiedy wyjeżdżam na tor, czuję się fantastycznie. Jest to dla mnie coś pięknego, że mogę ścigać się i rywalizować.

Dziedzina, którą reprezentujesz jest chyba mało popularna w naszym kraju. Jak uważasz? 


W Polsce jest dość sporo jak na ten sport drużyn. Leszno, Toruń, Ostrów, Częstochowa, Zielona Góra i wiele innych. Zależy od miasta. W zeszłym roku na Mistrzostwach Europy w Częstochowie ludzi było multum, co świadczy o tym, że ten sport jest tam dość popularny. Pełno ludzi wokół toru i na trybunach sprawiało, że jazda była przyjemniejsza i atmosfera była nieziemska. W Zielonej sport ten jest mniej znany. Mimo to byli, są i będą ludzie, którzy się tym interesują i wspierają nas podczas meczów.


Jak to jest w Twoim przypadku z rywalizacją? Czy czujesz szczególną niechęć do swoich rywali?

Nie patrzę na to w ten sposób. Wszyscy jesteśmy jedną speedrowerową rodziną, każdy z nas ma swoje priorytety i każdy z nas robi wszystko, by wygrać i być najlepszym. Całe to sportowe życie dzielę na dwa. Jedna połówka to życie prywatne, natomiast druga to ściganie i rywalizacja. Wszyscy się lubimy i sprawy torowe zostawiamy na torze. Życia prywatnego staram się nie mieszać ze sportowym, aczkolwiek nie zawsze się udaje. Podsumowując wszyscy jesteśmy kolegami i mamy ze sobą kontakt, ale kiedy są zawody i trzeba rywalizować, to kolegów nie ma. Wiadomo, często na torze są jakieś spięcia między nami, ale po ochłonięciu wszystko wraca do normy.

Wiem, że masz na swoim koncie niejedno osiągnięcie i zdobyłeś niebagatelne tytuły w zawodach speedrowerowych. Przytocz je proszę.

Generalnie nie lubię opowiadać o swoich osiągnięciach. Uważam, że każdy jest mistrzem w swojej dziedzinie, a puchary i medale są tylko kwestią czasu. Jakiś czas temu trzecie miejsce w Mistrzostwach Polski Juniorów, czy aktualny v-ce mistrz województwa to dla mnie nic nadzwyczajnego. Nie czuję się przez to lepszy, albo ważniejszy, niż ktoś inny. Myślę, że jeśli trenujesz i kochasz to co robisz, poświęcasz temu najwięcej czasu, to twój wynik przyjdzie z czasem. Trzeba pamiętać jedno: dążyć do celu i nigdy się nie poddawać

Jak widzisz swoją najbliższą przyszłość w karierze sportowej? 
Niedawno zostałem wypożyczony z Zielonej Góry do Gniezna na mecze Ekstraligowe. To jest mój priorytet i na tym się najbardziej skupiam. Trenuję regularnie, aby najlepiej wypaść w najbliższych meczach. Nie jest to łatwe bo nawet jeśli mamy mecz u siebie, to też muszę do Gniezna jakoś dojechać, a to ponad dwieście kilometrów. Jest to coś nowego w moim życiu. Głównie na tym teraz się skupiam.

Czy jest ktoś bliski Ci, kto gorąco kibicuje i zagrzewa do walki?

Głównie rodzina i przyjaciele. Babcia śledzi mój fanpage na Facebooku, skąd wie o każdych moich zawodach. Zawsze dostaję od niej słowa wsparcia i trzyma za mnie kciuki. Tutaj muszę również podziękować prezesowi drużyny Gniezna za miłe przyjęcie do drużyny i za to, że traktuje mnie jak jednego ze swoich zawodników. Mimo, że znam go stosunkowo krótko, wiem, że pomoże mi w potrzebie jeśli chodzi o sprawy speedrowerowe. Jest jeszcze kilka osób, ale nie będę wymieniał nazwisk. Ten kto mi pomaga wie, że o nim mowa i za tę pomoc wszystkim serdecznie dziękuję.


Wywiad przeprowadzał Modest

Filipa znajdziecie na jego fanpage'u na fb: facebook.com/filipjanas222/

10 lutego 2019

Jak zniszczono nam dzieciństwo.

Może wydać się to niepojęte, ale istnieją gorsze prezenty świąteczne, niż rózga. O wiele gorsze... Pomny historii moich znajomych oraz własnych doświadczeń przedstawię instrukcję zniszczenia dzieciństwa.

Aby czyjeś piękne wspomnienia z dziecięcych lat obrócić w tony gruzu, wystarczy kilka łatwych do wykonania kroków. Należy jedynie: A) zmontować zbereźny klip do świątecznej piosenki Mariah Carey B) oznajmić głęboko wierzącym w świątecznego Mikołaja, że to tylko tania ściema marketingowa, a sam brodacz jednak nie istnieje C) nakręcić jeszcze więcej serialowych spin-offów Gwiezdnych Wojen i kolejny epizod nie trzymającej się kupy "trzeciej trylogii".

Pozwolę sobie skupić uwagę na ostatnim z powyższych zagadnień. "Gwiezdne Wojny" to film-firma. Bezprecedensowym fenomenem jest nawet nie sama w sobie produkcja filmowa, a cały starworsowy przemysł, który wokół niej zbudowano. Jako stosunkowo młody fan tzw. "gwiezdnej sagi" przygodę z filmem G.Lucasa rozpocząłem od chronologicznie pierwszego filmu, biorąc pod uwagę wydarzenia fabularne, czyli od "Mrocznego Widma" - pierwszego filmu "nowej trylogii". Dla niewtajemniczonych poniżej informacje w pigułce.

"Gwiezdne Wojny" pojawiły się na ekranach kin po raz pierwszy w 1977 roku. Wtedy nie nosiły jeszcze podtytułu "Cześć IV: Nowa Nadzieja". W latach osiemdziesiątych światło dzienne ujrzały kolejne dwie części trylogii: "Imperium Kontratakuje" i "Powrót Jedi". Na trzech filmach zakończono. Pod koniec XX wieku Lucas zdecydował się przedstawić widzom wydarzenia poprzedzające jego filmową trylogię i w ten sposób rozpoczęto prace nad stworzeniem docelowo trzech kolejnych filmów, przedstawione w których wydarzenia rozgrywają się wcześniej (prequele). Przy okazji nakręconym już produkcjom dodano do tytułów cyferki: cztery, pięć i sześć. Pierwszym owocem pracy nad nową trylogią była "Część I: Mroczne Widmo" z 1999 roku. W latach dwutysięcznych uzupełniono sagę o dwie kolejne pozycje. Były to "Atak Klonów" (2002) i "Zemsta Sithów" (2005). Historia była kompletna, a filmowe "Gwiezdne Wojny" się skończyły. Do czasu...

Po okrągłej dekadzie, w roku 2015 do kin weszła część siódma w reżyserii J.J.Abramsa, co było skutkiem odsprzedania przez George'a Lucasa praw do "Gwiezdnych Wojen" Disneyowi. Pamiętając, jak niezwykłe było oczekiwanie na kolejną odsłonę tej kultowej sagi, przyznaję z przykrością, że się zawiodłem. Jeszcze w okolicach premiery byłem wielkim entuzjastą nowego filmu (nie widząc go na oczy). Dla mnie samego było zaskoczeniem, jak dużo czasu minęło od daty pierwszego pokazu do momentu, kiedy w domowym zaciszu dane mi było pierwszy raz obejrzeć "siódemkę". Rok! Ja, jeden z większych entuzjastów Gwiezdnych Wojen, czasowo odsunąłem je na bok, włożyłem do przechowalni, nie wybrałem się  na nową część do kina, a kiedy wreszcie moja ciekawość została zaspokojona, odczucia miałem bardzo mieszane.

Super, że kontynuacja, no i w ogóle. Młode pokolenie aktorów wmieszane w starą gwardię i wspólnie umieszczone w klasyku kinematografii. Efekty specjalne na najwyższym poziomie, jak zawsze niebywała muzyka (na całe szczęście ponownie zaangażowano John'a Williams'a do skomponowanie muzyki), ciekawe lokacje, nowe motywy, fantastyczna akcja, czyli to wszystko, za co kocha się Gwiezdne Wojny, a do tego jeszcze... beznadziejny scenariusz. Tak, film został napisany fatalnie i ani świetny montaż, ani majstersztyk operatorski, ani gra aktorów, ani nawet muzyka nie były w stanie uratować tego filmu przed, zasłużonymi zresztą, batami. "Przebudzenie Mocy" jest świetne, ale nie ma sensu. Historia w nim ukazana nie popycha fabuły dawnej trylogii do przodu i jest wyrwana z kontekstu. Ten próbuje się nakreślić poprzez intro filmu, jednak niezbyt przekonująco. W moim odczuciu wydarzenia z części siódmej nie mają bezpośredniego powiązania z tym, co działo się w starej trylogii, a motywy, mające sprawić wrażenie ciągłości, zostały umieszczone "na siłę", wciśnięte gdzieś między rozgrywającą się akcję. Jasne, w gwiezdnym uniwersum minęło sporo lat od "Powrotu Jedi", czyli szóstej części sagi, więc i wydarzenia muszą być oparte o nowe okoliczności. To nie wyklucza jednak możliwości napisania do nowego filmu  bardziej przejrzystego scenariusza. Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, niektóre wątki są zbędne, a w kilku scenach pojawiają się rażące błędy merytoryczne. 

Sytuacja przenosi się na najnowszą obecnie, ósmą część, czyli "Ostatni Jedi". Choć w tym przypadku poprawiono część z powyższych błędów, to znów scenariusz momentami okazuje się być mdły i kompletnie nie wnosić nic do fabuły całej sagi. Tak, jakby niektóre sceny zostały napisane tylko po to, żeby "zapchać" czas projekcji. Muszę przy tym przyznać, że produkcja zachwyciła mnie pod względem wizualnym.

Sceny silnie powiązane z losami głównych bohaterów zostały w odpowiedni sposób zaakcentowane i według mnie napisane są poprawnie, choć  z kilkoma wyjątkami, co już samo w sobie burzy spójny układ filmu jako całości. Na nieszczęście pomiędzy tymi kluczowymi wydarzeniami istnieją luki rzeczowe, a film zdaje się zaprzeczać sam sobie.


Na szczęście nie jestem krytykiem filmowym. Wypowiadam się, przekazując swoje spostrzeżenia jako laik, za to jako miłośnik, niegdyś bardzo zagorzały, serii filmowej "Gwiezdne Wojny". Najnowsze produkcje kinowe sygnowane tym tytułem to świetne pod względem realizacji filmy. Genialne operatorsko, kaskadersko, dobre aktorsko, dopracowane pod względem efektów, montażu i z najwyższych lotów soundtrackiem. To, co bardzo w nich rozczarowuje, to fabuła, która za nic nie pozwala odczuć, że to STAR WARS. Widz przypomina sobie o tym dopiero, gdy widzi znane postaci, odpowiednią scenografię, bitwy kosmiczne, miecz świetlny i kiedy słyszy muzykę John'a Williams'a.



To oczywiście powiedziane pół żartem, pół serio, że słaba kontynuacja naszego ulubionego filmu z dzieciństwa może zaważyć na nadaniu wspomnieniom z tego okresu destrukcyjnych naleciałości. Bardziej żartem, niż serio, bo jak wiemy, nie da się zawrócić kijem rzeki, a wspaniale, gdy rozczarowujący film byłby największym zmartwieniem.

Modest