10 lutego 2019

Jak zniszczono nam dzieciństwo.

Może wydać się to niepojęte, ale istnieją gorsze prezenty świąteczne, niż rózga. O wiele gorsze... Pomny historii moich znajomych oraz własnych doświadczeń przedstawię instrukcję zniszczenia dzieciństwa.

Aby czyjeś piękne wspomnienia z dziecięcych lat obrócić w tony gruzu, wystarczy kilka łatwych do wykonania kroków. Należy jedynie: A) zmontować zbereźny klip do świątecznej piosenki Mariah Carey B) oznajmić głęboko wierzącym w świątecznego Mikołaja, że to tylko tania ściema marketingowa, a sam brodacz jednak nie istnieje C) nakręcić jeszcze więcej serialowych spin-offów Gwiezdnych Wojen i kolejny epizod nie trzymającej się kupy "trzeciej trylogii".

Pozwolę sobie skupić uwagę na ostatnim z powyższych zagadnień. "Gwiezdne Wojny" to film-firma. Bezprecedensowym fenomenem jest nawet nie sama w sobie produkcja filmowa, a cały starworsowy przemysł, który wokół niej zbudowano. Jako stosunkowo młody fan tzw. "gwiezdnej sagi" przygodę z filmem G.Lucasa rozpocząłem od chronologicznie pierwszego filmu, biorąc pod uwagę wydarzenia fabularne, czyli od "Mrocznego Widma" - pierwszego filmu "nowej trylogii". Dla niewtajemniczonych poniżej informacje w pigułce.

"Gwiezdne Wojny" pojawiły się na ekranach kin po raz pierwszy w 1977 roku. Wtedy nie nosiły jeszcze podtytułu "Cześć IV: Nowa Nadzieja". W latach osiemdziesiątych światło dzienne ujrzały kolejne dwie części trylogii: "Imperium Kontratakuje" i "Powrót Jedi". Na trzech filmach zakończono. Pod koniec XX wieku Lucas zdecydował się przedstawić widzom wydarzenia poprzedzające jego filmową trylogię i w ten sposób rozpoczęto prace nad stworzeniem docelowo trzech kolejnych filmów, przedstawione w których wydarzenia rozgrywają się wcześniej (prequele). Przy okazji nakręconym już produkcjom dodano do tytułów cyferki: cztery, pięć i sześć. Pierwszym owocem pracy nad nową trylogią była "Część I: Mroczne Widmo" z 1999 roku. W latach dwutysięcznych uzupełniono sagę o dwie kolejne pozycje. Były to "Atak Klonów" (2002) i "Zemsta Sithów" (2005). Historia była kompletna, a filmowe "Gwiezdne Wojny" się skończyły. Do czasu...

Po okrągłej dekadzie, w roku 2015 do kin weszła część siódma w reżyserii J.J.Abramsa, co było skutkiem odsprzedania przez George'a Lucasa praw do "Gwiezdnych Wojen" Disneyowi. Pamiętając, jak niezwykłe było oczekiwanie na kolejną odsłonę tej kultowej sagi, przyznaję z przykrością, że się zawiodłem. Jeszcze w okolicach premiery byłem wielkim entuzjastą nowego filmu (nie widząc go na oczy). Dla mnie samego było zaskoczeniem, jak dużo czasu minęło od daty pierwszego pokazu do momentu, kiedy w domowym zaciszu dane mi było pierwszy raz obejrzeć "siódemkę". Rok! Ja, jeden z większych entuzjastów Gwiezdnych Wojen, czasowo odsunąłem je na bok, włożyłem do przechowalni, nie wybrałem się  na nową część do kina, a kiedy wreszcie moja ciekawość została zaspokojona, odczucia miałem bardzo mieszane.

Super, że kontynuacja, no i w ogóle. Młode pokolenie aktorów wmieszane w starą gwardię i wspólnie umieszczone w klasyku kinematografii. Efekty specjalne na najwyższym poziomie, jak zawsze niebywała muzyka (na całe szczęście ponownie zaangażowano John'a Williams'a do skomponowanie muzyki), ciekawe lokacje, nowe motywy, fantastyczna akcja, czyli to wszystko, za co kocha się Gwiezdne Wojny, a do tego jeszcze... beznadziejny scenariusz. Tak, film został napisany fatalnie i ani świetny montaż, ani majstersztyk operatorski, ani gra aktorów, ani nawet muzyka nie były w stanie uratować tego filmu przed, zasłużonymi zresztą, batami. "Przebudzenie Mocy" jest świetne, ale nie ma sensu. Historia w nim ukazana nie popycha fabuły dawnej trylogii do przodu i jest wyrwana z kontekstu. Ten próbuje się nakreślić poprzez intro filmu, jednak niezbyt przekonująco. W moim odczuciu wydarzenia z części siódmej nie mają bezpośredniego powiązania z tym, co działo się w starej trylogii, a motywy, mające sprawić wrażenie ciągłości, zostały umieszczone "na siłę", wciśnięte gdzieś między rozgrywającą się akcję. Jasne, w gwiezdnym uniwersum minęło sporo lat od "Powrotu Jedi", czyli szóstej części sagi, więc i wydarzenia muszą być oparte o nowe okoliczności. To nie wyklucza jednak możliwości napisania do nowego filmu  bardziej przejrzystego scenariusza. Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, niektóre wątki są zbędne, a w kilku scenach pojawiają się rażące błędy merytoryczne. 

Sytuacja przenosi się na najnowszą obecnie, ósmą część, czyli "Ostatni Jedi". Choć w tym przypadku poprawiono część z powyższych błędów, to znów scenariusz momentami okazuje się być mdły i kompletnie nie wnosić nic do fabuły całej sagi. Tak, jakby niektóre sceny zostały napisane tylko po to, żeby "zapchać" czas projekcji. Muszę przy tym przyznać, że produkcja zachwyciła mnie pod względem wizualnym.

Sceny silnie powiązane z losami głównych bohaterów zostały w odpowiedni sposób zaakcentowane i według mnie napisane są poprawnie, choć  z kilkoma wyjątkami, co już samo w sobie burzy spójny układ filmu jako całości. Na nieszczęście pomiędzy tymi kluczowymi wydarzeniami istnieją luki rzeczowe, a film zdaje się zaprzeczać sam sobie.


Na szczęście nie jestem krytykiem filmowym. Wypowiadam się, przekazując swoje spostrzeżenia jako laik, za to jako miłośnik, niegdyś bardzo zagorzały, serii filmowej "Gwiezdne Wojny". Najnowsze produkcje kinowe sygnowane tym tytułem to świetne pod względem realizacji filmy. Genialne operatorsko, kaskadersko, dobre aktorsko, dopracowane pod względem efektów, montażu i z najwyższych lotów soundtrackiem. To, co bardzo w nich rozczarowuje, to fabuła, która za nic nie pozwala odczuć, że to STAR WARS. Widz przypomina sobie o tym dopiero, gdy widzi znane postaci, odpowiednią scenografię, bitwy kosmiczne, miecz świetlny i kiedy słyszy muzykę John'a Williams'a.



To oczywiście powiedziane pół żartem, pół serio, że słaba kontynuacja naszego ulubionego filmu z dzieciństwa może zaważyć na nadaniu wspomnieniom z tego okresu destrukcyjnych naleciałości. Bardziej żartem, niż serio, bo jak wiemy, nie da się zawrócić kijem rzeki, a wspaniale, gdy rozczarowujący film byłby największym zmartwieniem.

Modest